niedziela, 13 stycznia 2013

Dzieci ulicy


"... Zawsze Ilekroć Uśmiechasz Się Do Swojego  Brata I Wyciągasz Do Niego Ręce, Jest Boże Narodzenie ..."





Drugi dzień świąt  zaskoczył nas, tak samo jak Wigilia. Nie było go, w Afryce nie ma takiego zwyczaju. Był to normalny dzień pracy. Dla nas wolontariuszy nie było tej pracy aż tak wiele więc po wspólnym obiedzie z dziewczynkami poszłyśmy z Maren do mamy Carol  zobaczyć jak świętuje ona i jej dzieci.
 
 To co zobaczyłyśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. 
Spotkałyśmy tam nie tylko jej dzieci, ale także ludzi ulicy. Jak się okazało zawsze w drugi dzień świąt mama zaprasza bezdomnych na śniadanie, obiad a także każdy kto przychodzi może się wykąpać i dostać nowe ciuchy. 

Nie byłam w stanie policzyć wszystkich, gdyż byli wszędzie! W kuchni, w pokoju, w łazienkach i na podwórku, dopiero, gdy nadszedł czas obiadu zobaczyłam jak wielka jest kolejka po jedzenie. Rozmawiając później z mamą Carol powiedziała nam, że jest około dwustu ludzi z ulicy: kobiety, mężczyźni, dzieci. Nie wyglądali tak dobrze jak dzieci, które na stałe mieszkają w Salvation Home, brudni, niektórzy zaćpani i zapijaczeni, którzy nie mogli utrzymać talerza bo tak im ręce się trzęsły aż cały ryż, który dostali lądował na ziemi.

  Dopiero, gdy wychodzili  z pokoju umyci i w nowych ciuchach wyglądali bardziej normalnie. Mama zaprowadziła nas do pokoju Jonathana, który wyglądał strasznie, woda była wszędzie i śmierdzące ciuchy, które do niczego się już nie nadawały. Obok stała wielka beczka także pełna, to wszystko do spalenia powiedziała nam mama Carol.

 Nagle pojawia się Jonathan, uśmiechnięty, pyta o coś, patrzyłam na Niego i próbowałam znaleźć odrobinę niezadowolenia i zła na Jego twarzy, nie znalazłam. Był uśmiechnięty i pogodny, aż trudno uwierzyć, że zachował spokój po tym jak Jego pokój zamienił się w istne bagno. Myślę, szukam odpowiedzi, wiem, przecież On też kiedyś był na ulicy, wie co to znaczy i jak Ci ludzie i czym żyją na co dzień! Serce mi ściska, ale uśmiecham się do Niego jak zwykle. Zapytałyśmy  ciekawe skąd mama bierze na to pieniądze, na to żeby tak wyglądał świąteczny dzień dla tych, niechcianych i odrzuconych. Odpowiedziała nam spokojnie, uśmiechnięta jak zwykle, modlę się i dostaję dobrych ludzi, którzy pomagają mi w tym dziele.
  Wróciłyśmy na podwórko, gdzie mogłyśmy pomóc rozdawać jedzenie, najpierw dostali bezdomni i gdy wszyscy  się najedli, dostały dzieci mieszkające w Salvation Home na stałe. Jedzenia było bardzo dużo, ale mały David ciągle podbiegał do Moniki i upominał ją, że za dużo nakłada i żeby pamiętała, że dla nich też ma zostać. Pewnie też jeszcze pamięta te czasy kiedy był na ulicy i był głodny. Nie wiem czy takie rzeczy w ogóle człowiek w stanie jest zapomnieć, mimo upływu lat?!

 Augustine siedzi blisko nas na murku, milczący i cierpliwy.

Rozgląda się jakby szukał kogoś bliskiego w tym tłumie, po jedzenie przychodzi ostatni. Patrzyłam na to wszystko, na worki, które Ci ludzie mieli ze sobą a w nich cały swój dorobek życia. Patrzyłam na mamę Carol i na tych ludzi i zrozumiałam ,że  to jest prawdziwe Boże Narodzenie, nie tylko tradycja naszych polskich świąt, gdzie w Wigilię zostawiamy jeden pusty talerz bo tak wypada wiedząc, że i tak nikt obcy nie przyjdzie. A jakby przyszedł, co wtedy ?!
 


Nie wiem, sama nie wiem co bym zrobiła, gdyby choć jeden człowiek obdarty, śmierdzący i zapukał do moich drzwi. Tutaj zobaczyłam takich mnóstwo takich ludzi. Szczęśliwych tego dnia bo najedzonych.  Bo mieli gdzie przyjść, bo ktoś na nich czekał, nie brzydził się ich, dał im swój dom, serce i czas. 

 

Wracając milczałyśmy chwilę, refleksje pewnie każda z nas miała inne, ja myślałam tylko o tym, że musiałam przylecieć na drugi koniec świata, aby zobaczyć co oznaczają słowa Błogosławionej Matki Teresy z Kalkuty, która mówi: „Zawsze ilekroć uśmiechasz się do swojego  brata i wyciągasz do Niego ręce, jest Boże Narodzenie”.


  Z zadumy wyrwał mnie deszcz, który spadł nagle, na początku próbowałyśmy się przed nim ukryć pod czitengą, ale widząc, że nie ma to żadnego sensu, zaczęłyśmy iść pomalutku, życząc wszystkim napotkanym ludziom radosnych świąt i śpiewając Jingle  bells ! Wróciłyśmy do domu przemoczone strasznie, ale niesamowicie szczęśliwe. To był piękny dzień, obie z Moniką w wieczornej modlitwie podziękowałyśmy za to, że mogłyśmy w te święta zobaczyć prawdziwe Boże Narodzenie.

niedziela, 6 stycznia 2013

SIEROTA


"... W Święta Każdy Jest Dziec­kiem. Na Tym Po­lega Ich Magia ..."  







Przygotowaniom do świąt nie było końca, sprzątanie i dekorowanie placówki skończyłyśmy późnym wieczorem w Wigilię. Dziewczynki w większości wyjechały do swoich bliskich na czas świąt. Zostało z nami tylko trzynaście. Pomagały nam we wszystkim, najbardziej podobało im się ubieranie choinki. Biegały z bombkami, łańcuchami i śmiały się tak, że nie można było skupić się na niczym innym. Były szczęśliwe. 



 Pierwszy raz odkąd reszta dziewczynek wyjechała widziałam tak naprawdę radość w tych dzieciach. Nie miały zupełnie nikogo z kim mogłyby spędzić ten wyjątkowy świąteczny czas.
 Aż trudno wyobrazić sobie najbardziej rodzinne święta i to, że nie masz z kim ich spędzić, że nikt na Ciebie nie czeka. Dobrze, że mają City of Hope, siebie, siostry i wolontariuszy. W pierwszy dzień świąt zjadłyśmy uroczysty obiad ze wszystkimi mieszkającymi na placówce. Każdy dostał malutką podpisaną szopkę ze swoim imieniem oraz malutką paczuszkę ze słodyczami a dziewczynki malutką szkolną wyprawkę gdzie znalazły: zeszyt, kredki, flamastry, długopis, ołówek a nawet spineczki do włosów. 



Wszystkie te rzeczy mogłyśmy im dać bo miałyśmy jeszcze rzeczy przywiezione z Polski oraz z paczek. Pierwszy dzień świąt był szczególnie ważny dla Masiye ponieważ od dzisiaj nazywa się Florence, jak siostra, która za dziewczynki jest odpowiedzialna. Pierwsze uczucie jakie pojawiło się we mnie to zdziwienie, czemu i po co zmieniać ośmioletniemu dziecku imię?!
 
 Wyjaśniała mi to siostra Ryszarda, Masiye w języku nyanja oznacza – sierotę. Siostry zmieniły jej imię, aby nie kojarzyło jej się i wszystkim, którzy ją poznają z tym, że nie dość, że jest  z sierocińca to jeszcze ma na imię: Sierota.
 Mała Florence to najbardziej pogodna dziewczynka w City of Hope. Jest za mała żeby zrozumieć dlaczego jest tutaj i czemu na święta nie mogła wrócić do domu. Ciągle mówi, że jej mama jest chora i leży w szpitalu, ale jak tylko wyzdrowieje to razem z jej siostrą – Edith wrócą do domu.
 Codziennie z Moniką modlimy się  o to, aby obie mogły wrócić .

Ten dzień był dla mnie wyjątkowy mimo, że tęsknota za bliskimi uderzyła w tym czasie ze zdwojoną siłą, brak czasu na wieczerzę wigilijną, którą zastąpiłyśmy talerzem zupki chińskiej po powrocie z wieczornej Eucharystii i to, że oprócz Moniki nie miałam z kim podzielić się opłatkiem. Zabrakło też prezentów pod choinką chociaż malutką ubrałyśmy i u nas w domu. Zamiast śniegu dostałyśmy od nieba deszcz więc o ulepieniu bałwana też nie było mowy.

   Tak naprawdę te święta miałyśmy zaplanowane na długo zanim przyjechałyśmy do  Lusaki. Mialyśmy być w  Lufubu z innymi wolontariuszami, polskimi księżmi i zajadać pierogi z mango, które przygotowali na wieczerzę wigilijną. Zostałyśmy w domu, zastanawiając się czy dobrze robimy, ale uśmiechnięte twarze naszych dziewczynek szybko dały nam odpowiedź i to był dla nas najlepszy prezent jaki mogłyśmy dostać.
 To nam przypomina, że tak naprawdę po to tu jesteśmy, dla dzieci, a ich radość to najlepszy dowód na to, że zostając zrobiłyśmy dobrze.

 Bo tak naprawdę nie ma cenniejszego daru jaki możemy podarować drugiemu człowiekowi jakim jest czas.