"... W Święta Każdy Jest Dzieckiem. Na Tym Polega Ich Magia ..."
Przygotowaniom do świąt nie było
końca, sprzątanie i dekorowanie placówki skończyłyśmy późnym wieczorem w
Wigilię. Dziewczynki w większości wyjechały do swoich bliskich na czas świąt.
Zostało z nami tylko trzynaście. Pomagały nam we wszystkim, najbardziej
podobało im się ubieranie choinki. Biegały z bombkami, łańcuchami i śmiały się
tak, że nie można było skupić się na niczym innym. Były szczęśliwe.
Pierwszy raz
odkąd reszta dziewczynek wyjechała widziałam tak naprawdę radość w tych
dzieciach. Nie miały zupełnie nikogo z kim mogłyby spędzić ten wyjątkowy
świąteczny czas.
Aż trudno wyobrazić sobie najbardziej rodzinne święta i to, że
nie masz z kim ich spędzić, że nikt na Ciebie nie czeka. Dobrze, że mają City
of Hope, siebie, siostry i wolontariuszy. W pierwszy dzień świąt zjadłyśmy
uroczysty obiad ze wszystkimi mieszkającymi na placówce. Każdy dostał malutką
podpisaną szopkę ze swoim imieniem oraz malutką paczuszkę ze słodyczami a
dziewczynki malutką szkolną wyprawkę gdzie znalazły: zeszyt, kredki, flamastry,
długopis, ołówek a nawet spineczki do włosów.
Wszystkie te rzeczy mogłyśmy im
dać bo miałyśmy jeszcze rzeczy przywiezione z Polski oraz z paczek. Pierwszy
dzień świąt był szczególnie ważny dla Masiye ponieważ od dzisiaj nazywa się
Florence, jak siostra, która za dziewczynki jest odpowiedzialna. Pierwsze
uczucie jakie pojawiło się we mnie to zdziwienie, czemu i po co zmieniać
ośmioletniemu dziecku imię?!
Wyjaśniała mi to siostra Ryszarda, Masiye w języku
nyanja oznacza – sierotę. Siostry zmieniły jej imię, aby nie kojarzyło jej się
i wszystkim, którzy ją poznają z tym, że nie dość, że jest z sierocińca to jeszcze ma na imię: Sierota.
Mała
Florence to najbardziej pogodna dziewczynka w City of Hope. Jest za mała
żeby zrozumieć dlaczego jest tutaj i czemu na święta nie mogła wrócić do domu.
Ciągle mówi, że jej mama jest chora i leży w szpitalu, ale jak tylko
wyzdrowieje to razem z jej siostrą – Edith wrócą do domu.
Codziennie z Moniką
modlimy się o to, aby obie mogły
wrócić
.
Ten dzień był dla mnie wyjątkowy
mimo, że tęsknota za bliskimi uderzyła w tym czasie ze zdwojoną siłą, brak
czasu na wieczerzę wigilijną, którą zastąpiłyśmy talerzem zupki chińskiej po
powrocie z wieczornej Eucharystii i to, że oprócz Moniki nie miałam z kim
podzielić się opłatkiem. Zabrakło też prezentów pod choinką chociaż malutką
ubrałyśmy i u nas w domu. Zamiast śniegu dostałyśmy od nieba deszcz więc o
ulepieniu bałwana też nie było mowy.
Tak naprawdę te święta miałyśmy
zaplanowane na długo zanim przyjechałyśmy do
Lusaki. Mialyśmy być w Lufubu z
innymi wolontariuszami, polskimi księżmi i zajadać pierogi z mango, które
przygotowali na wieczerzę wigilijną. Zostałyśmy w domu, zastanawiając się czy
dobrze robimy, ale uśmiechnięte twarze naszych dziewczynek szybko dały nam
odpowiedź i to był dla nas najlepszy prezent jaki mogłyśmy dostać.
To nam
przypomina, że tak naprawdę po to tu jesteśmy, dla dzieci, a ich radość to
najlepszy dowód na to, że zostając zrobiłyśmy dobrze.
Bo tak naprawdę nie ma
cenniejszego daru jaki możemy podarować drugiemu człowiekowi jakim jest czas.
Witaj Wiolu, siostro Konrada! :)
OdpowiedzUsuńWidzę, że spełniasz się w swym powołaniu misyjnym pomimo trudów :) Gratuluje
i mam pomysł ale wolałabym w mailu go omówić :) jeśli możesz odezwij się na moim proszę : magdulagadula@gmail.com
Pozdrawiam z Lublina
Madzia P. (dla bliższej identyfikacji - ostatnio widziałyśmy się na pielgrzymce w 9 ;) )
Cieszę się, że jesteś Wiolu :)
OdpowiedzUsuń