czwartek, 29 listopada 2012

We must prepare lunch, that's all !

 "... Dobroć Jest Robieniem Po Cichu Tego, O Czym Inni Tylko Głośno Mówią ..."

                       http://uslyszecafryke.org/strona,106,UGANDA---Ekirooto 


                          http://www.youtube.com/watch?v=ZpDQJnI4OhU


“Monika, Wiola we must prepare lunch, that’s all! “ Tak,  przywitał  nas Jonathan, jak tylko przekroczyłyśmy próg domu mamy Caroll. Świetnie myślę, ale czy On w ogóle wie, że ja nie lubię gotować ?! Ale co zrobić, jak trzeba to trzeba. Gotujemy na kuchni polowej bo w domu prądu i wody dzisiaj nie ma. Monika dostała kapustę i pomidory - z tego robi sałatkę. Ja dostałam miskę z trzema kurczakami, Jonathan uśmiecha się i mówi, abym podzieliła je na kawałki. No to wyzwanie dla mnie nie powiem, ale siadam i dzielę jak potrafię.




Dyńka patrzy na mnie i się śmieje, aż się zachodzi, gdyż średnio mi to wychodzi, bez noża i deski. Z pomocą przyszedł jednak Jonathan.  Razem zrobiliśmy to w dziesięć minut. Obok nas stoi Malama, który gotuje Shimę w wielkim garnku, jedną ręką tylko bo drugą podtrzymuje nogę, jedyną jaką ma. Obiad prawie gotowy, patrzę i nie mogę się nadziwić jak po kolei talerze zapełniają się shimą, sałatką i kurczakiem. Talerzy jest mnóstwo, ale w domu ludzi też jest dużo. Chłopców dwudziestu pięciu, bracia salezjanie, którzy w każdą niedzielę także przychodzą do mamy Caroll. Z dziewczynek jest Teresa, Regina, mała Maria i jej mama. Jest i Skubi, pies który tylko czeka czy i on coś dostanie i kocięta, małe, duże.
  





Tak niewiele mieliśmy składników na ten dzisiejszy, niedzielny obiad, a dla każdego starczyło. I każdemu smakowało! Nigdy nie planujemy co będziemy robić z dziećmi mamy Caroll, gdy w niedzielę do nich idziemy. Zawsze jednak coś robimy!









Dzisiaj po obiedzie siłowałyśmy się na ręce z chłopakami, ale mieli radość kiedy byli silniejsi, potem malowali, kredkami, farbami. Mają taki talent, że naprawdę to coś niesamowitego. Monika chodziła między nimi i puszczała bańki. Na pożegnanie dostałam od Reginy i Augustine kolejne rysunki, które przyklejam jak co niedzielę na jednej z moich ścian! 




 



Nagle słyszę, woła mnie duży David, podchodzę do Niego i pytam, "o co chodzi ?!", "Chodź ze mną" mówi i prowadzi mnie pod drzwi swojego pokoju. "Zaczekaj" mówi i ginie za drzwiami. Czekam, myślę, co jest ? Nie wiem. Big David wychodzi po chwili z dwoma rysunkami i mówi "popatrz, ja to namalowałem". Mówię "Piękne, masz talent, muszę przynieść Ci więcej kartek, abyś malował więcej!"




 Uśmiecham się i mówię, że musimy już iść, do zobaczenia za tydzień. Na co On odpowiada "weź swoje rysunki to dla Ciebie" i dodaje czy już niedługo wracamy z Moniką do Polski? Nie, odpowiadam że wracamy w przyszłym roku, w sierpniu, mamy jeszcze dużo czasu. Uśmiecha się i mówi "cieszę się do zobaczenia za tydzień". "Tak, do zobaczenia za tydzień w Kościele" odpowiadam mu z uśmiechem. Na to, nie odpowiedział mi nic, ale wierzę, że kiedyś zobaczę i tych większych chłopców mamy Carol na niedzielnej Eucharystii.

niedziela, 18 listopada 2012

Jedziemy do Lufubu


"... Prawdziwa Podróż, Nie Polega Na Szukaniu Nowych Lądów,
Lecz Na Nowym Spojrzeniu Na Stare ..."


Jest godzina siedemnasta, jak codziennie o tej porze mamy różaniec z dziewczynkami.  Dzisiaj jest wyjątkowy, bo podopieczne City of Hope przygotowały prezenty dla Maryi. Wczoraj Siostra Ryszarda dostała od Niej wiadomość, że każda która przyniesie prezent dla Maryi to i od Niej otrzyma.

Śpiewały, czytały listy, które pisały wczoraj cały wieczór, przyniosły także kwiaty. Ale były też takie, które nie potrzebowały kartki, aby czytać za co chcą podziękować i o co prosić Maryję. Mówiły prosto z serca. Moje najmłodsze chyba najbardziej były stremowane! Nie dość, że widowni tyle to jeszcze Matka Boża, ale postarały się.


 


 Opłacało się wszystkim bo nagrodą były lizaki i figurka Maryi a do tego związane, pojedyncze literki. Rozpakowując je od razu przybiegały do mnie i do Moniki i pytały co to i po co ?! Nie mogłam im powiedzieć, że wiem i że całe popołudnie razem z Moniką wycinałyśmy i malowałyśmy te literki, z których powstanie wielki napis, że jedziemy wszyscy do Lufubu.




Gdy ostatnie podziękowanie zostało wypowiedziane, Diana wyczytywała poszczególne literki a dziewczynki, które je miały wstawały po kolei i obok siebie stawały. W ten sposób dowiedziały się, że  od pierwszego do piątego grudnia jedziemy na farmę. Radość była wielka, niektóre aż piszczały ze szczęścia. Pewnie dlatego, że w ogóle gdzieś wyjeżdżają, a po drugie, poznają nowe miejsce i ludzi. Patrzyłam na ich uśmiechnięte buzie i nie mogłam się nadziwić, jak im niewiele do szczęścia potrzeba. Ale przecież to Afryka, tutaj naprawdę niewiele potrzeba, aby dziecko było szczęśliwe.














Moje dziewczynki nie wiedzą dlaczego, ale ja też się cieszę z tego wyjazdu. Jedziemy na polską placówkę z przystankiem w Mansie gdzie spotkamy się z Agatką i moim Ryśkiem kochanym, którego przywitam słowami: „tęskniłam za Tobą gnojku”.





piątek, 16 listopada 2012

W buszu

"... Bóg Oddał Ludzi W Ręce Ludzi, Powierzył Ich Trosce Innych Ludzi. Dlatego Też Człowiek Poszu­kuje Przez Całe Swoje Życie, Świadomie Lub Mniej Świadomie Drugiego Człowieka ..." 


Jadę na pace, pierwszy raz razem z Moniką. Nie widzę jej za bardzo bo wiatr rozwiewa mi włosy tak, że trudno je odgarnąć mimo, że są związane. Słońce czuję jakby grzało jeszcze mocniej mimo prędkości i wiatru. Ksiądz Maciej jedzie tak szybko jakby w ogóle zapomniał, że ma nas - dodatkowych pasażerów. Jest taka susza, że zostawiamy za sobą tylko kłęby kurzu, z którego piasek czuję wszędzie: we włosach, w buzi, ale najwięcej w nosie, aż ciężko oddychać.




Jesteśmy po Mszy Świętej w buszu, zaledwie dwadzieścia kilometrów od Lusaki, a wszystko wygląda inaczej. Nie ma żadnych domów z cegły tylko prawdziwe, malutkie, afrykańskie chatki pokryte słomą, czasami widzę ludzi gotujących obiad na dworze, mijamy psa, którego widok na długo zapamiętam, tak wychudzony, że wszystkie żebra mu widać. Odległości od wioski do wioski to kilkanaście kilometrów. Od razu przypominam sobie dwie kobiety, które do Kaplicy pokonały dzisiaj dwanaście kilometrów pieszo. Ksiądz Maciej, który nas zabrał na tę Eucharystię, mówi to nowa „baza” przyjeżdżamy tu na zmianę z Proboszczem w każdą pierwszą niedzielę miesiąca. To niesamowite, że ludzie pokonują takie odległości w tym słońcu i piachu, aby być na Eucharystii.





Od razu zrobiłam sobie rachunek sumienia, ile razu miałam takie niedziele w życiu, że nie chciało mi się tylko z lenistwa iść na Mszę Świętą a Kościół, mam jakieś pięćset metrów od domu! Msza powinna być o jedenastej, ale rozpoczęła się jak ktoś z wiernych powiedział, że są wszyscy i możemy zaczynać. Ksiądz Maciej mówi "to jest prawdziwa Afryka, Mszę rozpoczynam jak ludzie przyjdą. Kto w buszu miałby zegarek i po co przede wszystkim?!"




Dojechaliśmy na farmę gdzie ksiądz Maciej i Jego parafianie chcą założyć nową wspólnotę. Jednak nie możemy na nią wejść dopóki nie zanurzymy butów w czymś, co według mnie wygląda jak smoła. Pytamy, zdziwione i zaciekawione, co to i po co tak musimy robić. To specjalny płyn, który zabija bakterie z zewnątrz, taką dostałyśmy odpowiedź. Ok, jak trzeba to trzeba, uśmiecham się do Moniki, zanurzam buta, to znaczy podeszwę i dwa paski. Teraz mogę już bez bakterii wejść na farmę! 


Na spotkanie ze swoim Pasterzem, przyszło osiem rodzin, każdy kto wchodził do domu, gdzie nas zaproszono, klękał i witał się z gośćmi na kolanach. Zapytałam czemu tak klękali Ci ludzie?! Ksiądz Maciej odpowiedział "to z szacunku do gości i starszych" . Siedzimy, czekamy na kolejne rodziny a w drzwiach widzimy tylko małe główki i rączki, które też są ciekawe kto to i po co przyjechał. To dzieciaki, mieszkające na farmie. Uśmiechamy się do nich i machamy.


 Nagle Ksiądz Maciej mówi " mam dla nich przynętę " i wyciąga z torby całą torbę lizaków z Polski. Poszłyśmy do dzieci, a było ich mnóstwo, każde z nich dostało lizaka, te sprytniejsze nawet dwa! Pograłyśmy w łapki. Potem patrzyłyśmy, jak chłopcy grają w nogę piłką zrobioną z reklamówek a uśmiechy im z twarzy nie schodziły. Patrzyłam jak dziewczynki, w podartych sukieneczkach i bez butów, patrzyły na nas i także uśmiechały się do nas. Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam ubóstwo a mimo to i szczęście. Bo zaraz przypomniałam sobie, że te dzieci mają swój dom, rodzinę i to jest największe szczęście każdego człowieka. Tym różnią się od naszych dziewczynek, które nie mają biednych, kochających rodziców.